Przejdź do zawartości

Strona:Krwawe drogi.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wojna? — europejska wojna?! — he! he! he! Europa nigdy się na wojnę nie odważy — ta zgrzybiała staruszka! To dobre dla takich dzikich świniopasów, jak Serbowie, lub jacyś tam Czarnogórcy...!
— Co — Polska?! — Gdzie, jaka, skąd? — Ach wiem, Mickiewicz, Wyspiański, Traugutt! Tere—fere—kuku! młody panie. Brednie romantyczne, literatura...
— Myśmy Polskę zgubili? my? — przesąd, mon ami. Żydzi zgubili nas, zaprzedali nas, handel nam zabrali.... zawsze oni, żyd, żyda, żydzi! Cherchez les juifs!
Albo:
— Rosya? a rynki zbytu? a handel? Kogo pan wolisz... Panie! Niemcy, Niemcy, Krzyżaki!
— No dobrze! — oni tam, a my tu mamy Rosyę, jej szubienicę i katorgę, jej urzędy i jej litwaków, jej demoralizacyę i carosławny system, równy, zupełnie ten sam, co bismarkowskie „ausrotten“, bo Litwa, Białoruś, Ukraina... stamtąd już nas wykorzenili, wygnietli. Teraz banie paskudne, bizantyjskie banie zdobią nam kraj, od Warszawy aż po Szczakowę!
— Ale gdzie ta, ale gdzie ta — pan poeta! Romantyczną piszczałką w „Nowych Atenach“ spreparowaną już pan nikogo nie zwabisz.
Wszystkie warstwy narodu ogarnął sen kataleptyczny, atrofia społeczna.
Tymczasem za „bibułę“ niepodległościową