Strona:Krwawe drogi.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szarem. Przytomność bóstwa krwi łaknącego czuje każdy żołnierz.
Czy zginę?
Byle zetrzeć wroga — niechaj zginę!
Wódz patrzy.
Tu klucz pozycyi. Tu brama śmierci dla tysiąców, tu wrota do zwycięstwa, tu śmiertelna zapadnia dla wroga.
Uśmiech pewności, niby odprysk strumienia wieczystego, radosny, szalony, ślepy, niezmożony.
Zmiażdży.
Spojrzenie jego śledzą żołnierze, piją zeń żądzę chwały i ufność w siebie.
Cisza. Wytrwać!
Niechaj zamknie się łańcuch żywy, mocniejszy niż stal.
Jeszcze tylko jedno ogniwo.
Tam, gdzie kapiąc krwawymi pąsy łez, zachodzi dzień zimny i promienny, tam oko wodza wpatrzone.
Zmierzch zeszedł.
Cisza zajęła świat i dusze.
Nastała noc.
Gwiazdy dygają, niecierpliwią się już, szepcą...
Wonczas... krwisty wyprysk, łuk ognisty płomienia — grzmot!
Hurra! — Hurra! — Hurra!
Zahuczała ziemia, rozdarło się jej łono, żywioł niszczycielski runął w jej wnętrza. Ognie rozszarpały ciemność nocy na całym widnokręgu, jedna rzeka płonąca półkolem, żółte,