Przejdź do zawartości

Strona:Krwawe drogi.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie... bo... — usłyszał z ust jakiegoś przechodnia.
Skiba żachnął się i ni stąd ni zowąd, zirytowanym głosem krzyknął do nieznajomego:
— Myli się pan, Serbia już się cofnęła. Czytałem właśnie dodatek — skłamał w żywe oczy.
Nieznajomy zmieszał się. Rozczarowanie zjawiło się na jego zdumionej twarzy.
Skiba na chwilę uwierzył we własne łgarstwo i sam doznał w sobie zawodu. Zrobiło mu się żal czegoś... Ale wnet uprzytomnił sobie, że przecie kłamał, zresztą bez powodu, więc uśmiechnął się smętnie, dziwiąc się owemu uczuciu zawodu i nie pojmując go...
Przerwał mu zamyślenie stróż domu:
— Rewirowy przykazał to panu dać, coby akuratnie dać, z ręki do ręki.
Skiba zadrżał. Wziął kartkę za koniuszek i jakby dźwigał ciężar zbyt ciężki, powlókł się na górę. Usiadł. Był już zmrok, ale Skiba lampy nie zapalał. W tępym bezruchu tkwił przez czas nieokreślony, długi, jak godziny nieszczęścia.
Potem zerwał się w nim lęk, jak kuropatwa. Błysnął w odmętach ginącej woli zamiar: uciekać... Myśl pospiesznie szukała realnego projektu: dokąd? — jak?... jutro przecie musi stawić się... Uciec! — Zadna myśl sposobna nie stanęła ku pomocy. Bezwład owiewał nerwy mdlejącą słodkością, znużenie osnuwało serce. Naraz skoczył ze stołka, chwycił za kapelusz i wypadł na schody. Nie