Przejdź do zawartości

Strona:Krwawe drogi.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy weszli do pokoju, wskazała narzeczonemu miejsce i usiadła zdaleka.
— Fe, wstydziłby się pan. Mamy niema i pan tak mnie napadł, jakby pan naprawdę...
Wyjął bilet wojskowy i podał go jej.
Przeczytała.
— To na prawdę? — jutro o dziesiątej?
— Jutro...
— I cóż będzie z nami?
Skiba nie odrzekł. Otrzeźwiło go to pytanie. Czuł, że co innego powinna była powiedzieć jego narzeczona, o co innego pytać, jakoś inaczej... I znowu doznał uczucia, że go siła jakaś wyrywa i odciąga, że już znalazł się poza obrębem wszystkich. Nikt go nie zrozumie, bo nikt nie potrafi wniknąć w to, co się w nim odbywa. Nikt. Był znowu sam. Z niechęcią spojrzał ku narzeczonej i rozpoczął rozmowę, jaką w takiej chwili należało prowadzić. Nawet na myśl nie przyszło mu wspomnieć o zamiarze uciekania. Wydało mu się, że między tamtą siłą, a wszystkimi ludźmi w Warszawie zostało umówione, ażeby poszedł...
Tak! — on już sołdat...
Wszyscy uznali, że tak ma być. Więc dobrze. Zaciekł się w sobie. Już był spokojny jak sopla lodu. Usłyszał jeszcze prośbę, odchodząc:
— Niech pan pisze.
— Naturalnie będę pisał, będę nawet depeszował, telegrafował, będę... panno Luniu! — rzekł szyderczo na odchodnem.
O, teraz był już spokojny zupełnie. Wie-