Przejdź do zawartości

Strona:Krwawe drogi.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiązły ryk udający, w beznadziejnej rozpaczy, wesołość — miażdżył myśl.
Wkrótce słyszał już tylko ten gwar żołnierski i rytmiczny stuk kół pociągu, ociężałe zeskakującego z szyny na szynę.
Po kilkunastu godzinach wyładowano ich z pociągu, dano karabiny. Rozpoczął się marsz dokądś, długi, nużący, niby koszmar. Skiba zamilkł zupełnie: to nie on maszerował w ten skwarny dzień przez żółte piaski i wioski, ginące w tumanach kurzu. Zdawało mu się, że jest aparatem z mięśni, żył, kości i nerwów, zadziwiająco misternie spreparowanym na podobieństwo człowieka. Szedł ktoś — nie on. Olbrzymi, tysiąconogi jaszczur przewalał się przez niwy i bory, a Skiba podnosił nogi, ruszał rękami według rozkazu, który nie wynikał ze źródła woli, czy z porywu pragnienia. Oczy jego błądziły hen po przestworzu, niczego nie spostrzegając. Z jego serca wyciekło życie — i poza nim życie wymarło. Wlókł się, niby jakimś cmentarzem życia, którego treść straszliwa była wiadoma, ale nie wolno jej było rozpatrywać. Instynkt wskazywał, że próba wyzwolenia się z pod masowego omanu groziła obłąkaniem.
Szło się tedy Skibie w ciągu nieobliczanych nocy i dni, aż potworne cielsko kolumny zostało zatrzymane.
Tu miała się odbyć bitwa.

∗             ∗