Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bardzo się cieszę, że ci to powiedziałam, Aniu, — szepnęła znowu, — już teraz czuję się lepiej. Właściwie już dawno miałam ci o tem powiedzieć, ale jakoś nie mogłam się na to zdobyć. Zdawało mi się zawsze, że gdybym zaczęła mówić z kimś o tem, śmierć zjawiłaby się natychmiast. Wołałam więc o niej nie myśleć. Najgorzej było w nocy, gdy zostawałam sama. Zdawało mi się, że widzę przed sobą pomarszczoną twarz jakiejś staruchy, która przyszła, aby mnie zabrać z sobą. Siłą powstrzymywałam się, aby nie krzyczeć.
— Ale teraz już się nie lękasz, prawda? Wierzysz, że wszystko będzie dobrze.
— Spróbuję... postaram się w to uwierzyć. Ale ty musisz do mnie jeszcze częściej przychodzić, Aniu.
— Dobrze, kochanie.
— Bo przecież, Aniu, to i tak niedługo potrwa. Jestem najzupełniej przekonana. Najlepiej się czuję, gdy ty jesteś przy mnie, zawsze cię najbardziej lubiłam ze wszystkich koleżanek, bo ty nigdy nie byłaś zazdrosna, jak tamte. Wczoraj była u mnie Emilka White. Pamiętasz, jak kiedyś przyjaźniłyśmy się przez całe trzy lata? Potem pokłóciłyśmy się na koncercie szkolnym i odtąd więcej jej nie widziałam. Dopiero wczoraj do mnie przyszła. Mówiła nawet, że już dawno chciała mnie odwiedzić, ale lękała się, że swą wizytą sprawi mi przykrość. Ja znowu ze swej strony byłam pewna, że ona ciągle się jeszcze na mnie gniewa. Prawda, Aniu, jakie to dziwne, że ludzie nie mogą się nigdy zrozumieć?
— Większość przykrości z tego powodu powsta-