Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lecz Wincenty na to się nie zgodził. Powiedział, że woli raczej łowić ryby, a gdy w kościele odbywało się nabożeństwo, przeszedł właśnie przez cmentarz, z wędką na ramieniu, śpiewając jakąś nieprzyzwoitą piosenkę. Na połowie drogi między kościołem i przystanią znajdował się gęsty jodłowy lasek, przez który biegła wąska ścieżka. Gdy Wincenty Cowan znalazł się na ścieżce, wyszło „coś“ z lasku i poczęło stąpać przy jego boku.
Nigdy w życiu nie słyszałem nic bardziej przejmującego, niż to niewinne słowo „coś“ wypowiedziane przez Historynkę. Uczułem zimną, zdrętwiałą dłoń Celinki zaciskającą się na mojej ręce.
— A co... co to było? — wyszeptał Feliks, który był zalękniony i zaciekawiony jednocześnie.
— To „coś“ było wysokie, czarne i włochate, — mówiła Historynka z oczami błyszczącemi niesamowitym blaskiem, — w pewnej chwili podniosło wielką owłosioną łapę zakończoną pazurami i uderzyło nią Wincentego Cowana najprzód w jedno ramię, potem w drugie i rzekło: „Przyjemnego połowu braciszku“. Wincenty Cowan wydał przerażony okrzyk i upadł twarzą na ziemię. Ludzie zebrani przed kościołem, usłyszawszy ten krzyk, pobiegli do lasku i ujrzeli tam Wincentego Cowana, leżącego nieruchomo na ścieżce. Podnieśli go i zabrali do domu, a gdy go rozebrali i kładli do łóżka, dostrzegli na każdem ramieniu wypalony ślad wielkiej łapy. Dużo tygodni minęło zanim rany Wincentego Cowana zagoiły się, blizny jednak nigdy mu z ramion nie zniknęły. I od tego czasu aż do śmierci Wincenty Cowan nosił na swych ramionach wypalone piętno ręki djabła.
Naprawdę nie wiem, jakim cudem dostaliśmy się do domu i w jaki sposób zdołaliśmy otrząsnąć się z okropnego wrażenia. Byliśmy poprostu skostniali od strachu.