Strona:Lucy Maud Montgomery - Rilla ze Złotego Brzegu.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rilla odłożyła pamiętnik i wyszła do ogrodu. Wieczór wiosenny był prześliczny. Chłodnawe morskie powietrze pachniało świeżą zielenią, a w dali zachodziło słońce. Tafla morza gdzie niegdzie była purpurowa, gdzie niegdzie błękitna, gdzie niegdzie przybierała opalowe barwy. W dolinie ukazywała się już młodziutka trawka. Rilla rozglądała się dokoła zadumanym wzrokiem. Kto powiedział, że wiosna jest najradośniejszą porą roku? Była ona raczej najsmutniejszą. Te chłodnawe poranki, rozkwitające kwiaty i wiatr szemrzący w starych sosnach, wszystko to sprawiało dziwny ból w sercu. Czy życie kiedyś znowu będzie spokojne i pogodne?
— Przyjemnie jest patrzeć na zmrok zapadający nad Wyspą Księcia Edwarda, — odezwał się Władek, zbliżając się do niej. — Naprawdę nie pamiętam, żeby kiedykolwiek morze było tak błękitne, ścieżki tak białe, a lasy tak zielone i tajemnicze. Tak, czar na nowo owładnął naszą wyspę. Lękam się, że znalazłbym mnóstwo dawnych duszków leśnych w Dolinie Tęczy.
Rilla przez chwilę była zupełnie szczęśliwa. Słowa te przypomniały jej dawnego Władzia, pogodnego i pełnego sentymentu. Miała nadzieję, że zapomniał wreszcie o pewnych rzeczach, które go dręczyły.
— A czy niebo nie jest błękitne nad Doliną Tęczy? — wyszeptała, przyłączając się do jego nastroju. — Błękitne, błękitne, musiałbyś ze sto razy powtórzyć to słowo, żeby określić ten prawdziwy błękit.