Strona:Lucy Maud Montgomery - Rilla ze Złotego Brzegu.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nocy przed dwudziestu laty, gdybym nie utuliła mego dziecięcia, z pewnością nie mogłabym tak odważnie oczekiwać jutra.
— Nie wiem, czy tak odważnie to jutro zniesiemy, pani doktorowo, ale to nie będzie przecież ostateczne pożegnanie. Z pewnością wróci na urlop, przed wyjazdem zagranicę, prawda?
— Mam nadzieję, ale nie jestem pewna. Wolę sobie wmówić, że urlopu nie dostanie, aby później nie mieć rozczarowań. Zuzanno, jestem gotowa pożegnać jutro mego chłopca z uśmiechem. Niechaj nie zabiera ze sobą wspomnienia, że ma słabą matkę, która nie posiada ani odrobiny odwagi i która jemu odwagę odbiera. Mam nadzieję, że nikt z nas nie będzie płakał.
— Ja nie będę płakać, pani doktorowo, może pani być pewna, ale czy zdobędę się na uśmiech — nie wiem, to zależy od Wszechmogącego. Znajdzie się miejsce na te owoce i na placek? Przecież nasz kochany chłopak nie może umrzeć z głodu, a może w tym Quebecu nie będą mieli nic do jedzenia. Wszystko się jakoś zmieniło tak odrazu, nieprawdaż? Nawet stary kot na plebanji zdechł wczoraj. Wyzionął ducha o dziesiątej wieczorem, a opowiadano mi, że Bolcio jest zrozpaczony.
— Już najwyższy czas, żeby życie zakończył. Musiał mieć najmniej piętnaście lat. Od śmierci ciotki Marty był dziwnie smutny.
— Nie rozpaczałabym tak bardzo, pani doktorowo, gdyby ta bestja Hyde zdechła. Od czasu, jak Jim przyjechał do domu w mundurze, kocisko było stale Mr. Hydem, to nie jest dobry znak. Ale