Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pani zziębła?...
— Trzy godziny już czekam...
— Przepraszam...
— Czy pan zamknął drzwi?
— Ach tak... roztargnienie... Jeszcze przepraszam...
— Dyzio dawno u pana?
— Od samego początku.
Wylękła się...
— Pan wie o wszystkim?
— O wszystkim? — nie! tylko platoniczniejszą część... „Dyziu! pocałuj w prawe uszko...“
Obrażony majestat...
— Pan zawsze taki wstrętny?
— Dziękuję za pamięć... Od jutra zdrowszy będę...
Długie, uporczywe poszukiwanie barwy mych oczów...
— Co to wszystko ma znaczyć?
— Nic wybitnego.
— Pan dziś przełamuje swoje myśli na połowy i mnie same przełomy rzuca...
— Może być... Miałem dziś pewną przykrostkę... Niewielką: zdradziła mnie kochanka...
— Bezwstydny!
Naraz, Bóg wie dla czego, łzy mi z oczu chlusnęły... Chciałem je kleszczami śmiechu owinąć i przygryźć, ale śmiech zachwiał się we mnie, wywichnął i obleciał długim spazmem łez.
Kląkłem przed Marją i zacząłem całować jej kolana.
— Nie broń!... idjocie pozwalałaś...
Ale ona odskoczyła ode mnie jak zranione zwierzę i czając się przy murze, mówiła szeptem: