Przejdź do zawartości

Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

róż czerwonych było, jakgdyby upojne spojrzenie w samą głębię duszy.
I... niema go...
Takie to naturalne, i takie straszne, okrutne...
Sennym ruchem podniosła się z kanapki, i rozprężyła ramiona. Białe róże wypadły z jej ręki, i bezszelestnie spoczęły na dywanie.
... Zdenerwowana jestem...
Bo cóż...? Nie wraca? Jest ranny, ale i pozatem ma wiele spraw do załatwienia. Wróci...
Lecz...
Serce jej biło na trwogę. Jakieś ciemne, złowieszcze przeczucie załopotało w duszy, i okryło ą cieniem niby czarnemi, posępnemi skrzydłami.
Bolesne zdziwienie wbiegło do jej oczu, i rozszerzyło je nadmiernie.
Załkała krótko i sucho, i opadła znów na kanapę.
Co to jest? — wyszeptała cicho.
... A list...!
Jednym skokiem znalazła się przy stole.
... Jego pismo...
Jego!
Serce jej przestało uderzać na mgnienie. Ręce z gorączkową szybkością rozrywały kopertę. W reszcie... Podniosła papier blizko, bliziutko do oczu.
„Panno Zofjo!“
Co?
Nie... to przecież nic... to jest tylko żartobliwie... ot, tak... oczywiście...
„Proszę przyjąć te słowa z tą samą odwagą, z jaką ja je piszę.“