Przejdź do zawartości

Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siwy mróz chodzi po tłumach, smaga wichrem i śmieje się...
— Do mnie, do mnie plemię ludzkie. Może w pazury złapię kogo i oddam śmierci.
Z chat, ze stodół, zewsząd — jak na odpust — płyną tłumy. Na czele ich oprawcy. Kroki ich szorstkie, ponure, pewne siebie. Z za butów sterczą krótkie batożki rzemienne: symbol ideałów...
Jakaś posępna groza wieje od nich... Idą w okrutnym milczeniu... Nie patrzą na siebie, je no oczy utkwione mają w przeciągłym wyciu błękitu rzuconego nad czarnym borem.
Lecz oto nagle wyciągają z chaty jakąś kobietę.
Silne łapy omotały się o jej włosy.
— Z mężem nie żyje... Trzeba jej pięćdziesiąt... Sąd, sąd...
Rzucili ją nienawistnie na śnieg... Ździerają cienką spódniczynę... Raz, dwa — raz, dwa...
Jękliwe, głuche wycie ludzkie...
Cieszą się starce, radosna patrzy młodzież, kobiety z pod chust grubych wychylają twarze roześmiane pełnią szczęścia. „To mi sądy... Dzień sprawiedliwości nastał na grzesznice...“