Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie miała zbytniej ochoty zapraszać tych szlachciurów wysokiego rodu ale skąpego dowcipu. Nie mogła się zdobyć na zaproszenie starej margrabiny, ale pogodziła się z wizytą młodszych państwa.
— A, ujrzymy młodą markizę de Cambremer? — rzekł Cottard z uśmiechem, który czuł się w obowiązku zabarwić jurnością i mariwodażem, mimo iż nie wiedział, czy pani de Cambremer jest ładna czy nie. Ale sam tytuł markizy budził w nim ponętne i frywolne obrazy.
— A! ja ją znam — rzekł Ski, który spotkał raz panią de Cambremer towarzysząc na spacerze pani Verdurin.
— Nie zna jej pan w sensie biblijnym — rzekł, rzucając z pod binokli dwuznaczne spojrzenie, doktór (był to jego ulubiony żarcik).
— Inteligentna jest — rzekł do mnie Ski. — Oczywiście — rzekł, widząc że ja nic nie mówię i podkreślając uśmiechem każde słowo — jest inteligentna i nie jest, brakuje jej wykształcenia; jest pusta, ale ma pewien zmysł artystyczny. Może milczeć, ale nie powie żadnego głupstwa. A przytem ładna jest w kolorze. To byłby zajmujący portret do zrobienia — dodał przymykając oczy, jakgdyby ją widział pozującą.
Ponieważ miałem poglądy wręcz przeciwne tym, które Ski wyrażał z takiem bogactwem odcieni,

151