Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i dobrze na trzosie szarpnięty, wysuwa się omal że nie cichaczem z ukochanego grodu, przez ostatni z tryumfalnych łuków, mocno do kaudyńskiego jarzma podobnych.
A potem popularność! Proszę nie myśleć, że to jest ambrozja.
Nitsche powiada, że tłumy nie pachną. Owszem, wyraża się on w tej materji cokolwiek dobitniej jeszcze. Król wszakże, jeśli jest na swoją biedę popularnym, gdzie tylko się pokaże zaraz bywa otoczony tłumem. Więcej nawet; musi między ten tłum iść, w największym ścisku przyjmować komplementy, głuchnąć od okrzyków, topnieć od gorąca, dusić się od braku powietrza, i wśród tego męczeństwa uśmiechać się, kłaniać i całą osobą swoją wyrażać, że mu jest przyjemnie. Bardzo, bardzo przyjemnie!
Jeszcze świcie królewskiej pół biedy. Ta może nosem krzywić, dobywać fulary i batysty, ale król nie może. Tłumy muszą mu — wbrew powiedzeniu Nitschego — pachnieć!
Nawet najmniej kwalifikujące się do tego tłumy włoskie. Jedna bluza, zasmarowana rybim tłuszczem i starą oliwą, zapowietrzana sążeń ulicę: proszę sobie wyobrazić bluz takich z jakie, lekko biorąc, piętnaście tysięcy, na grzbietach kipiących potem i zapałem!
Przepraszam, proszę się nie uśmiechać! W tym żarcie jest więcej, niż połowa prawdy. A mówię tu dopiero o tej części królewskiej służby,