Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cyganie wogóle nie bywają mowni, a jednak tym razem Paolo ożywił się, mówił płynnie, z wielkim zapałem, i z głębokiem rozmarzeniem w oczach. Opuściła go zupełnie jego zwyczajna, ociężała cokolwiek obojętność cygańska; poprzez klasyczne rysy Chrystusowej jego twarzy przebijała dusza. Wyrazom ust towarzyszył odpowiedni wyraz jego twarzy. Aranka widziała go w tej chwili takim, jakim widzieć go już kiedyś pragnęła: rozpalonym, do głębi przejętym trawiącą go namiętnością. Czemuż nie był takim wówczas, gdy go tak błagała, ażeby jej pozwolił być towarzyszącą mu, jak słońcu, planetą?
Paolo nie spostrzegł, że i panowie słuchają go ciekawie. Osobliwie Szymon zaszczycał słowa jego szczególniejszą uwagą. A on wciąż prawił dalej. Szaleniec! Zamiast smyczkiem wywijać, do czego przecież zaproszonym został, wolał deklamować, o co go nikt nie prosił, i czego, co ważniejsza — w dobrze urządzonem społeczeństwie — dopuszczać się niewolno. Jeszcze cyganowi! To nawet nie wypada, żeby cygan w takiem arystokratycznem towarzystwie głośno wypowiadał swoje przekonania; nie! jest to coś tak śmiesznego i niewłaściwego, że nigdy nie mielibyśmy odwagi doradzać podobnej sceny żadnemu, najryzykowniejszemu komedyopisarzowi, gdyż wygwizdanoby za to jednomyślnie i autora, i aktora, skazanego w tej sztuce na rolę cygana.
Tu jednakowoż nie miało to miejsca.
Zachęcony szmerem uznania muzyk mówił dalej:
— Ja zaś, zasłuchany we własną muzykę, nie widziałem przed sobą ani strojnych dam w brylantowych dyademach, ani magnatów w orderach i świetnych mundurach, lecz grałem tak, jakbym grał w przydrożnej csárdzie betyárowi, nucącemu do ponurej mojej melodyi jeszcze posępniejsze słowa.