Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtarzała w uniesieniu, z jakimś niepojętym zachwytem:
— Boże, mój Boże… Ah! mój syn!…
Szymon ciągle myślał, że matka do niego, lub o nim mówi.
— Czegóż mama chce odemnie? proszę powiedzieć prędko, domyślać się nie umiem? Czy i hrabina się też mieszasz w tę niesmaczną sprawę? Podzielasz dziecinne kaprysy swojej synowej?
Baronowa Anna potrząsnęła głową.
— Nie… nie! cóż znowu? Ja o niczem nie wiem! Tylko… mój syn przyjechał! Mój syn!.. Widziałam go przez okno, jak wysiadał z powozu!..
— Jaki syn? — pytał Szymon zdębiały.
Baronowa Anna była w zachwyceniu, które graniczyło z obłąkaniem.
— Przecież tylko… — (Na szczęście spostrzegła się w porę, że właściwie przeciwnie: bo nie tylko jednego ma syna). — To on! On. Mój syn, Zoltan!
Baronowi Szymonowi oczy i usta otworzyły się szeroko ze zdziwienia.
— Zoltan Bárdy? To niepodobieństwo!
— Ależ idzie tu już — słyszę. Znam odgłos jego kroków. Idzie.
W salonie zapanowało milczenie, wszyscy mieli uwagę wyłącznie zwróconą na baronową wdowę.
Po krótkiej chwili w otwartych drzwiach salonu ukazała się istotnie postać hrabiego Zoltana Bàrdy, w tej samej, szarej, kortowej kurtce, zaopatrzonej sześcioma kieszeniami na piersiach, w której go zazwyczaj dawniej widywano. Brodę tylko i wąsy miał krótko przystrzyżone, zresztą — nie znać na nim było żadnej ważniejszej zmiany,
Spotkawszy się na progu z matką swoją, któ-