Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto, czyż nie będziemy sobie mówili po imieniu?
— Dopiero pierwszy raz się widzimy od tej pory… — szepnęła Aranka, nie mogąc zapanować nad zmieszaniem.
— Od tej pory? Ale którąż to porę mamy przyjąć za chwilę rozpoczęcia ery naszej rozłąki? Dziś jesteśmy w miesiącu fruktidorze; ostatni zaś raz widzieliśmy się w początkach brumera. Nieprawdaż? Na koronacyi nieszczęśliwego Jana z Lejdy. Aż dłonie mi popuchły, z takim zapałem klaskałem wówczas nieporównanej Fides. Pamiętny to był wieczór!
Aranka była blizką zemdlenia.
Zoltan znów do gości się zwrócił.
— Szanowni państwo, panowie i panie, proszę, zabawiajcie się z całą swobodą tak, jakeście się bawili przed mojem przybyciem. Przykro mi, że wam chwilowo przerwałem wasze rozrywki. Grajcie sobie, śpiewajcie, tańcujcie, wykupujcie fanty… I ja chcę się dziś bawić! Dziś przecież są moje urodziny, podwójne urodziny! Będziecie musieli wypić za moje zdrowie, a także i za zdrowie tych wszystkich, życzliwych mi osób, które z takiem upragnieniem oczekiwały mojego uwolnienia i powrotu. Ach, co widzę? oto stół zielony, przygotowany do wista. Ulubiona gra moja. Trzeba zebrać partyjkę. Wszak i na panią mogę rachować, ekscelencyo? (Tym razem już panią ją nazwał). Wiem, że pani znakomicie grasz w wista.
Było to znów lekkie ukłucie. U nas na Węgrzech pani domu nigdy do kart nie zasiada; nie pozwalają jej na to obowiązki, wynikające z jej roli. Ale Aranka przecież — zdaniem Zoltana, bezpiecznie mogła się grą zająć.
W milczeniu skłoniła głowę na znak przyzwolenia.