Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

która nieprzytomna, z głową w tył przegiętą, szeroko otwartemi ustami i oczami, zamiatała ziemię bujną falą rozplecionych włosów.
Z wnętrza dał się słyszeć okrzyk przerażenia młodej cyganki: „Jezus Marya!” Potem zabrzmiały mrukliwe słowa hajduka i chorej baronowej.
Po kilku chwilach Jan opuścił lepiankę.
— Śpieszmy się paniczku, śpieszmy! zanim nas dzień nie zaskoczy.
— A mama?
Mama tutaj zostanie, jest chora, nie może z nami iść dalej.
— To i ja zostanę przy mamie. — Będę jej bronił, jeżeliby jej się miało stać co złego.
— Lepiej, niż cały pułk żołnierzy, obroni ją przed zbirami ten cygan; umierający tu przed drzwiami na zarazę. Na jego widok, opryszkowie wezmą nogi za pas i drapną gdzie pieprz rośnie.
— Ale przecież niepodobna mamy tutaj samej zostawiać! Jest chora, zemdlona…
— Na to ani ja, ani paniczek nic nie pomożemy. Niema tu dla nas miejsca: Nie rozumie panicz? Chodźmy, Im prędzej przybędziemy do obozu, tem prędzej będziemy tu mogli powrócić ze zbrojną pomocą. Jak się pośpieszymy — to kto wie? niedaleko już ztąd mamy — może nam się uda uprzedzić tu z żołnierzami tych chłystków.
Ten argument poskutkował nareszcie. Zoltan schwycił strzelbę i pobiegł za hajdukiem.
Tuż przy brzegu, nieopodal od lepianki, do palika przywiązane, kołysało się na falach zawsze wielkiego, chociaż nawpół wysuszonego przez upały potoku, małe czółenko, sklecone z wierzbowego drzewa; przeprawili się niem we dwóch na drugi brzeg, gdzie wyskoczywszy, zniknęli niebawem na zakręcie w gąszczu zielenią obrosłej ścieżyny, wiodącej