Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/589

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwłaszcza kiedy się chce rozmowę urozmaicić. Podejrzewała w tym rękę Filipa, który prawdopodobnie chciał swego wyznawcę, zwyczajem swym, ośmieszyć. I wyznawca popadł w panikę.
— Niechże pan wypije, to jest dobre.
Wypił do dna.
W pokoju jej jak gdyby poczuł się lepiej. Milczał jeszcze i nie patrzył na nią.
Poszukiwał czegoś oczami po ścianach, wcale nie patrzył w ogród, poszukiwał czegoś podręcznego, czego mógłby się uchwycić i zrobić z tego temat. Peszyło go to, że poszukiwanie jest widoczne.
Być może, wstydził się już swego wybuchu. Był to — pomyślała — człowiek prawdziwie oddalony w myślach.
— Działa pani uspokajająco — powiedział. — Ma pani spokój w sobie.
— Dziękuję.
— Albo rzeczywiście dała mi pani jakichś kropli uspokajających.
— Skądże! Jest pan nieufny?
Patrzyła z uśmiechem.
— Jestem ufny, dopóki się nie zawiodę.
— A ja chwilę jeszcze potem. Nie dałam kropli.
— Chciałem panią przed czymś ostrzec — powiedział niespodziewanie.
— Pan mnie? Przed czym?
— Przede mną.
Roześmiała się, ale gdy popatrzyła na niego, szybko przywróciła powagę na twarzy.
To, co powiedział, powiedział, lecz nie był w stanie dokończyć. Angelika wydała mu się bezgranicznie prostoduszna. Przestał wierzyć w wiadomości zawarte w tym fatalnym liście. I pomyślał sobie, że bardzo dobrze się stało, iż się z tym powstrzymał, bo mógł palnąć nieprawdopodobne głupstwo.
— Przede mną — powiedział, odwracając zamierzoną treść do góry nogami. Lecz przyszło mu na myśl, że także powiedział prawdę.
Gatunek mebli, suknia, którą miała na sobie, gesty rąk, czystość posadzki i powietrza świadczyły o czymś wręcz nieskażonym.