Przejdź do zawartości

Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nakoniec głos Marcyny przestał być głosem wołającego na puszczy; mnie pierwszą sen zmorzył i wkrótce za moim przykładem wszyscy się na spoczynek rozeszli.

BABUNIA I CIOCIA RÓZIA.

Nazajutrz, według programu wuja Kazimierza, piliśmy w swoich pokojach śniadanie, dość późno tym razem, bo gdy nas wreszcie mama do babuni zaprowadziła na drugą stronę, już było blisko południe. Przy świetle dziennem sień wprawdzie nie wydała mi się tak okropną, ale gdy weszłam do stołowego pokoju i rzuciłam okiem na portret, który mnie w wigilję tak prześladował, wcale przyjemniejszego nie doznałam uczucia, coś mi jakoby strachem w sercu zadygotało.
— Mamo, kto to? — szepnęłam, nieśmiało paluszkiem wskazując.
— To wasz pradziadek — odrzekła matka, bynajmniej się wrażeń moich nie domyślając.
— Czy on żyje jeszcze?
— Nie, moje dziecko; bardzo, bardzo dawno już umarł.
— Oh! mamo, jak to dobrze.
Mama ze zdziwieniem na mnie spojrzała, lecz nie było czasu do dalszych objaśnień, gdyż stałyśmy już na progu i za lekkiem popchnięciem drzwi same niemal do pokoju babki się otworzyły. Siedziała ona, jak zwykle, w dużym czerwoną skórą obitym fotelu, miała na sobie biały haftowany szlafroczek i biały tiulowy czepeczek czarną wstążką podwiązany, trzymała się bardzo prosto, a wzrok zapewne wiernie służyć jej musiał, bo według zwyczaju zajęta była siatkową, jak pajęczyna cienką, w nader skomplikowane desenie wiązaną robotą. Przed nią, na