Przejdź do zawartości

Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rękę i oboje uśmiechali się do mnie i wiem, ze im chciałam coś ważnego powiedzieć, ale mama palec na ustach lekko mi położyła, dodając stanowczy rozkaz:
— Cicho, Napolciu, jutro będziesz mówiła, dzisiaj spać jeszcze trzeba.
Zasnęłam więc bardzo posłusznie, lecz od następnego przebudzenia zaczął się szereg dni, szczęściem mojem przenoszących mnie niby w dawne, stosunkowo do mej skali dawne, bardzo dawne warszawskie czasy. Wyszłam znowu na pierwszą w zakresie trzech pokoików osobę. Mama z Marcyną od rana do wieczora, to obie razem, to koleją siadywały przy mnie. Józio rzadko mnie odstępował; wuj Kazimierz, wracając od gospodarstwa lub z jakiej wycieczki w sąsiedztwo, do mnie najpierw wstępował, a i Piotruś też dość często się ukazywał i różne wiadomości o moich krówkach, o moich prosiątkach przynosił, nie mówiąc już, że raz przyniósł we własnych objęciach moje dwie śliczne czubate kokoszki; nawet babunia, kiedy niekiedy, przychodziła o moje zdrowie się zapytać, a raz była dla mnie tak łaskawą, że mi podarowała z zielonych wstążeczek i woniejących lawendą uplecioną poduszkę do szpilek. Na wyzdrowienie, to jest na pierwsze przejście do drugiego pokoju, czekała mnie większa jeszcze niespodzianka. Rozpieszczona ciągłem dogadzaniem, stałam się bardzo wymagającą. Przez trzy dni pierwej spostrzegłam, że mnie Józio coraz częściej i na coraz dłużej odbiega; zaczęłam się tem obrażać, i zaczęłam się skarżyć na takie zaniedbanie, lecz on to wszystko żartami zbywał, a jeśli mama wymówkom była obecną, to i mama z uśmiechem radziła mi, żebym cierpliwą była i przywiązaniu braciszka ufała.
— To czemuż on tu ze mną nie siedzi? — dąsałam się, płaczu bliska.