Przejdź do zawartości

Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzono nas oboje do jednego pokoju. Wuj miękkim, przyciszonym głosem nad uchem matki schylony, mówił:
— Tekluniu, masz dzieci przy sobie, oto przyszły; powiedz im choć jedno słówko serdeczniejsze.
Matka błędny wzrok na nas zatrzymała. Mogłoby się zdawać, że nas nie widzi, albo nie poznaje. Wuj niespokojnie śledził wyraz jej twarzy. Po długiem milczeniu wreszcie chora, wskazując na nas palcem, szepnęła zcicha:
— Sieroty. — I naraz zmieniły się rysy jej twarzy i w drugie, ciężkie zemdlenie zapadła.
Od tej chwili przystęp do jej łóżka był nam zupełnie wzbroniony. Ciotka Joanna, po odejściu doktorów, kazała oba łóżeczka nasze aż do trzeciego przenieść pokoju.
— Zmówcie pacierz, moje dzieci i proście Boga, żeby wam matkę przynajmniej zachował — rzekła prawie nie swoim, tak łagodnym głosem. Wszak umiecie sami się rozbierać? — pytała dalej tonem, trochę więcej już do zwyczajnego zbliżonym. — Ośmioletni chłopiec i taka panna, to już przecie umieć powinni. Marcyna teraz przy matce potrzebna, musicie się bez niej obejść.
Józio zaręczył, że się obejdzie.
— Mnie zawsze kazał papa, żebym się sam rozbierał i rzeczy porządnie składał, ale Napolcia... — i głos wątpliwie zawiesił.
— Napolcia — powtórzyła ciotka — przecież potrafi zapewne zdjąć sobie trzewiczki i pończoszki. Zresztą na chwilkę może przyślę tutaj Marcynę, żeby jej ztyłu sukienkę odwiązała.
Ciotka na dobranoc lekko ustami głów naszych dotknęła i do matki pośpieszyła.
Ciotka tedy wyszła. Józio się rozebrał, a ja stałam ciągle przy łóżeczku, oczekując przyobiecanego ukazania