Przejdź do zawartości

Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przebiegła koło żołnierza, co już był kawał drogi odjechał.
Żołnierz zdziwiony popędził za nią na koniu, zatrzymał się w miejscu, gdzie gałka stanęła, chciał ją podnieść, ale jak gdyby w ziemię wrosła, trzeba ją było siłą wyrywać. Żołnierz wyrwał — a tu pod spodem złoto. Zaczął kopać, znalazł wielkie skarby, wrócił z nimi do króla i powiedział, że to wszystko od syna jego dostał, i król się cieszył, był spokojny. A zbójcy ciągle biegli, ze zmęczenia pomarli, a królewic tymczasem odział się w koc i krzyknął:
— Dalej, dalej, koniu! Nieś mnie tam, gdzie nie umierają ludzie ni zwierzęta.
Koń wszystkiemi czterema kopytami zerwał się z ziemi i leciał po chmurach, jak po bitej drodze, a jak z krzemienia od podkowy, tak z obłoków od jego kopyt gwiazdy, niby iskry, pryskały. I długo, długo lecieli, aż się koń zatrzymał na prześlicznej łące, przed cudownym pałacem, a na tej łące trawa była jedwabna, a na tym pałacu same dyamenty świeciły, a dokoła wysokie drzewa rosły, a na drzewach mnóstwo było najpiękniejszych owoców.
Królewic obszedł pałac dokoła, nigdzie nie mógł drzwi odnaleźć, chciał urwać owoców, nie udało mu się, bo to były zaczarowane owoce, które tylko z okien pałacu zbierać się dawały. Puścił konia na łąkę, sam, nie wiedząc co robić, zaczął smutnie się przechadzać, aż wtem tak miły, tak piękny śpiew dał się słyszeć, że zdumiony królewic o głodzie i o zmęczeniu zapomniał.