Przejdź do zawartości

Strona:Nikołaj Gogol - Portret.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

starali się wykręcić i uniknąć tego spotkania, mówiąc, że może ono zatruć cały dzień.
Na szczęście świata i sztuki, tak naprężone i gwałtowne życie nie mogło trwać długo: rozmiary namiętności zbyt były potężne i kolosalne na jego słabe siły. Napady szaleństwa i warjacji zaczęły powtarzać się częściej i wreszcie wszystko zmieniło się w najstraszniejszą chorobę. Okrutna gorączka łącznie z galopującemi suchotami, zawładnęła nim tak gwałtownie, że w trzy dni został z niego cień tylko. Do tego przyłączyły się wszystkie znamiona beznadziejnego obłąkania. Nieraz nie mogło mu dać rady kilku ludzi. Zaczęły mu się zjawiać, dawno zapomniane, żywe oczy niesamowitego portretu, — i wtedy szaleństwo jego było okropne. Portret dwoił się, troił w jego oczach, zdawało mu się, że wszystkie ściany są obwieszone portretami, które wpiły w niego swe nieruchome żywe oczy, straszne portrety patrzyły z sufitu, z podłogi, pokój rozszerzał się i wydłużał w nieskończoność, aby zmieścić jaknajwięcej tych nieruchomych oczu. Lekarz, który podjął się opieki nad nim, nasłuchawszy się trochę o dziwnej jego historji, starał się ze wszystkich sił odnaleść tajemniczy związek między halucynacjami jego a wypadkami z jego życia, lecz nic nie mógł osiągnąć. Chory nic nie rozumiał i nie czuł, prócz swych udręczeń, łkał okropnie i niepojęte wypowiadał zdania. W końcu, życie jego przerwało się w ostatnim, milczącym już ataku cierpienia. Trup