Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ nie przyjmie mnie! — zarzucił ojciec.
— Skądże to wiesz?
— To dopiero awantura! Jaka awantura... w czem widzisz awanturę... Cóż może być prostszem jak to, że stryj uczy swego bratanka? Zresztą jemu się nudzi... to go rozerwie!
— A jeśli odmówi?
— No, to wrócisz do domu i wszystko będzie jak dotąd... a przynajmniej będziemy mieć czyste sumienie i przeświadczenie, żeśmy usiłowali zrobić wszystko, co było naszym obowiązkiem.
Ojciec poskrobał się po głowie, jakby wskutek tego miały z niej wytrysnąć zwycięskie zarzuty. Wyczerpały mu się już argumenty, nie wiedział co odpowiedzieć i zakłopotany zgodził się.
— No, niech i tak będzie! — westchnął z wysiłkiem. — Pójdę którego dnia.
— Pocóż czekać?... Zdrowie ma wątłe... zemrzeć może dziś, jutro... któż wie... Nie, pójdziesz zaraz jutro!
— Dobrze wreszcie, pójdę jutro.
Nazajutrz cały ranek ojciec plątał się po domu z niepewną miną. Szukał pozorów, by opóźnić swą wizytę, wysilał się, by wynaleźć pilne zajęcie, konieczne konsultacye, wogóle cokolwiek, co by odsunęło o parę chociaż godzin przykre widzenie się z bratem... Przecież to niepodobna!...