Przejdź do zawartości

Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okazana rodzinie, która go pielęgnowała i przeżyła wraz nim całą piekielną mękę agonii. Rozczulił się nad sobą samym, nademną i z wilgotnemi oczami i wezbranych sercem powtarzał półgłosem:
— Ni słowa o mnie!... Ani pamiątki nawet dla malca... No, żona moja... to jeszcze wyrozumiałbym... Ale ja... ale Albert?
Gdy notaryusz wrócił z odpisem, ojciec poczuł wielką ochotę wywnętrzyć się trochę i rzekł cicho, smutnie:
— To jednak przykra sprawa... przykra!... Mój Boże... nie o sam majątek idzie... mógł dysponować jak chciał... choć prawdę mówiąc ten testament jest bluźnierstwem... Ale sam sposób rani..., naprzykład ni słowa nie wspomniał o Albercie, a przecież to jego bratanek... Biedne dziecko... Proszę pomyśleć... gdyby mu naprzykład był zostawił bodaj bibliotekę... niedużo to... bagatela... ale zawsze coś... pamięć... Nie powiedziałbym ni słowa... Bo przecież i dawniej w Radonnai i teraz oto... tak długo... zaniedbywałem chorych... Ach, będą sobie teraz ostrzyć języki!
Notaryusz potakiwał, stosował swe wyrażenia, minę i gesty do wyrażeń ojca, intonacyi jego głosu i ruchów.
— Tak, tak mówił, to bardzo nieprzyjemne... bardzo nieprzyjemne... Nie daję panu rad, nie namawiam, ale wydaje mi się to łatwem do obalenia,