Przejdź do zawartości

Strona:PL Adam Mickiewicz - Konrad Wallenrod.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy strawiono dobytki i plony,
Gdy głód niemieckie nawiedzał obozy,
A nieprzyjaciel wkoło rozproszony
Niszczył posiłki, przecinał dowozy,
Codziennie z nędzy marły Niemców krocie;
Czas było szturmem położyć kres wojny,
Albo o rychłym zamyślać odwrocie;
Wtenczas Wallenrod ufny i spokojny
Jeździł na łowy, albo w swym namiocie
Zamknięty, knował tajemne układy,
I wodzów nie chciał przypuszczać do rady.

I tak w zapale wojennym ostygnął,
Że ludu swego niewzruszony łzami,
Miecza na jego obronę nie dźwignął;
Z założonemi na piersiach rękami,
Cały dzień dumał lub z Halbanem gadał.
Tymczasem zima nawaliła śniegi,
I Witold, świeże zebrawszy szeregi,
Oblegał wojsko, na obóz napadał;
O hańbo w dziejach mężnego zakonu!
Wielki Mistrz pierwszy uciekł z pola bitwy.
Zamiast wawrzynów i sutego plonu,
Przywiózł wiadomość o zwycięstwach Litwy.

Czyście widzieli, gdy z tego pogromu
Wojsko upiorów prowadził do domu?
Ponury smutek czoło jego mroczy,
Robak boleści wywijał się z lica;
I Konrad cierpiał — ale spojrzyj w oczy:
Ta wielka, napół otwarta źrenica
Jasne zukosa miotała pociski,
Niby kometa, grożący wojnami,
Co chwila zmienna, jak nocne połyski,