Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lepieniem mojem, i że z mojej strony nic jej nie zagraża; następnie z minką dzieciaka uszczęśliwionego tem, że zagadki jego rozwiązać nie zdołano, rzuciła mi imię:
— Sergiusz.
Pobladłem, bez najmniejszego podejrzenia, bez najlżejszego nawet przeczucia; ale bo ten Sergiusz jedynym był człowiekiem co niekiedy mącił mi pogodę myśli, imię jego spadło teraz na mnie nakształt ciężkiego razu.
— Czy mówił co z tobą?
— Tak. Gdybyś widział jego minę, ubawiłbyś się doskonale. Człowiek co nie był w stanie żyć bez ciebie, co własną ręką miał przeciąć pasmo, dni swoich w razie jeśliby się z tobą nie ożenił, i którego spotykasz, nagle, w jak najlepszem zdrowiu. Nie byłam w stanie nie parsknąć mu śmiechem w same oczy. Doprawdy, tem gorzej. Zresztą okazał dosyć taktu nie wspominając ani słówkiem o przeszłości.
— Spodziewam się, żeś go do siebie nie prosiła?
— Nie; ale może sobie bywać, czy nie bywać, na jedno to wychodzi. Czym źle może zrobiła nadmieniając ci o tem spotkaniu? Czyżbyś wolał bym miała przed tobą tajemnicę? Jeżeli tak, to powiedz.
— Przeciwnie, zrobiłaś bardzo dobrze. Pocałuj mię droga!