Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kam. — Panie, ach panie! Całując kolana. I ty mię chcesz ostatnią wydrzeć przy śmierci pociechę: żeby robak sumienia ostatniej modlitwy nie dał mi odmówić, żebym z okropną zbrodnią w oczach ludzi i Boga do grobu wstępował! Nie, nie, mój najdroższy, najlepszy, najłaskawszy panie — tego nie uczynisz, tego nie uczynisz siedmdziesięcioletniemu starcowi.
Franciszek. Chcesz, czy nie? na cóż ta gadanina?
Daniel. Jeszcze gorliwiej od dziś usługiwać ci będę; żyły swoje jak nędzny rzemieślnik na śmierć w twojej służbie wysuszę — wcześniej wstawać, później kłaść się będę — ach! i w rannych pacierzach i w wieczornych modlitwach nie zapomnę o tobie — a Bóg modlitwy starca nie odrzuci.
Franciszek. Posłuszeństwo lepsze jak modlitwa. Słyszałeś kiedy, żeby kat się ceremoniował, skoro wyrok trzeba było spełnić?
Daniel. Zapewne. Ale niewinnego zabijać, ale...
Franciszek. Czy mnie tłumaczyć się przed tobą? Toż toporowi zapytywać kata, dlaczego tam, a nie tu rąbać? Patrzaj oto, jak łagodny jestem: przyrzekam ci nagrodę za to, coś mi z posłuszeństwa winien.
Daniel. Ale ja myślałem, że swoją powinność spełniając mogę chrześcijaninem pozostać.
Franciszek. Żadnych sprzeciwiań się! masz