Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Karol. To niepodobna — niepodobna! Musiałeś się pomylić.
Stary Moor. Mogłem się pomylić. Słuchaj dalej, ale nie gniewaj się! Dwadzieścia godzin leżałem w tym dole i nikt nie pomyślał o mnie, bo nikt do tej puszczy nie zachodzi — powszechna bowiem wieść niesie, że moich przodków upiory w tych ruinach dźwigają brzęcące łańcuchy i o północnej godzinie zawodzą pieśń pogrzebową. Usłyszałem nakoniec otwierające się drzwi — ten oto człowiek przyniósł mi chleba i wody i powiedział mi, że byłem skazany umrzeć z głodu i że on na niebezpieczeństwo życie swe naraża, gdyby się dowiedziano, że mi pokarm przynosi. Skąpą tą strawą utrzymałem się przez ten długi przeciąg czasu, ale nieprzestanne zimno, zgniłe powietrze moich nieczystości, smutek mój bez granic... siły opadły, ciało zniknęło... tysiąc razy błagałem Boga o śmierć najprędszą; ale widać, że miara kary mojej nie dopełniła się, albo że jeszcze czeka mnie jakaś radość nieznana, kiedy dotychczas cud mię zachował. Słusznie jednak cierpię... Mój Karol, mój Karol! — on jeszcze siwych włosów nie miał.
Karol. Dosyć! Na nogi, wy kloce, na nogi, ciemięgi, wy leniwi, nieczuli ospulce! Na nogi! Czy żaden się nie zbudzi? Strzela z pistoletu nad śpiącymi rozbójnikami.
Rozbójnicy. Hej, hola! Co tam takiego?