Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Franciszek. Cóż to, starcze? Z niebem czy z piekłem zawarłeś przymierze? Kto ci powiedział?
Mozer. Biada temu, kto oba te grzechy ma na sercu swojem! Jemuby lepiej było, gdyby się nigdy nie urodził! Ale bądź spokojny, ty już ani ojca, ani brata nie masz.
Franciszek. Ha! Czy nad te grzechy nie znasz większego? Pomyśl jeszcze. — Śmierć, niebo, wieczność, potępienie unoszą się nad głosem ust twoich. — Czy jest większy choć jeden?
Mozer. Ani jeden większy.
Franciszek pada na krzesło. Potępienie! potępienie!
Mozer. Wesel się, wesel! miej się za szczęśliwego. Przy wszystkich zbrodniach twoich świętym jesteś w porównaniu do ojcobójcy. Przekleństwo, co ciebie dotknie, porównane z przekleństwem na tamtego, śpiewem jest miłości.
Franciszek zrywając się. Idź do tysiąca piekieł, puszczyku! Kto ci przychodzić kazał? Idź, albo na wskroś przebiję.
Mozer. Mogąż popie brednie w zbroję takiego filozofa ugodzić? Zdmuchnijże to wszystko oddechem ust twoich! Odchodzi.
Franciszek rzuca się na krzesło w straszliwych poruszeniach. Głęboka cichość.
Służący wpadając spiesznie. Amalia uciekła, hrabia zniknął nagle.
Daniel wchodząc ze strachem. Łaskawy panie,