Przejdź do zawartości

Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Porozmawiano jeszcze kilka minut, poczem powiedziawszy sobie dobranoc a raczej dzień dobry, goście udali się na spoczynek.
Karol trzymał się poręczy, nogi się pod nim uginały. Przepędził pięć godzin z rzędu stojąc przy zielonych stolikach i przypatrując się wistowi, którego zgoła zrozumieć nie mógł. To też z uczuciem wielkiego zadowolenia ściągnął z nóg buty.
Emma zarzuciła szal na ramiona, otworzyła okno i wsparła się na niem.
Noc była ciemna. Deszcz kropił. Odetchnęła wilgotnem powietrzem, które jej chłodziło rozpalone powieki. Muzyka balowa dźwięczała jej jeszcze w uszach, a usiłowała opierać się senności, aby przedłużyć jeszcze złudzenie tego wystawnego życia, które niebawem porzucić będzie trzeba.
Dnieć zaczęło. Emma wpatrywała się długo w okna zamku, usiłując odgadnąć jakie pokoje zajmowali wszyscy ci, których poznała na balu. Byłaby chciała wiedzieć jakie było ich codzienne życie, przeniknąć je, zlać się z niem.
Tymczasem drżała z zimna. Rozebrała się i położyła do łóżka, obok Karola, który spał jak zabity.