Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okręt; lecz i tam nawet dosięgał ich obryzg bałwanów do niesłychanéj napiętrzonych wysokości.
Zaraz po przybyciu admirała osada otoczyła go, pragnąc z ust jego usłyszéć słowa pociechy. Niepodobieństwem było objawić tym ludziom skołatanym prawdziwy stan rzeczy; Kolumb przeto, rzucając swą baryłkę w morze, powiedział im że spełnia ślub religijny. Luis umieścił drugą na spodzie okrętu, w nadziei iż na przypadek rozbicia wypłynie sama z siebie.
Półczwarta przeszło wieku minęło od téj chwili, a baryłka zniknęła bez śladu w łonie oceanu, gdzie może dotychczas jeszcze płynie, albo rzucona na brzeg dostała się w ręce ludzi nieumiejących ocenić ważności zawartego w niéj dokumentu.
Po wykonaniu tego czynu przezorności Kolumb mógł się zająć koniecznemi rozporządzeniami. Ciemność była tak wielka, że oko z jednego końca pokładu niezdolne było rozróżnić przedmiotów na drugim. Wincenty Yanez oświadczył admirałowi, iż statek nie może już unieść szczątków nawet żagli jakie mu pozostały.
— Czy widziałeś Marcina Alonzo? zapytał Kolumb, spoglądając z obawą w miejsce gdzie się spodziéwał la Pinty. Dlaczego latarnia okrętowa spuszczona?
— Nie zdołałem utrzymać jéj światła śród burzy; dotychczas jednak brat mój odpowiadał na sygnały.
— Zapal raz jeszcze latarnię: jestto chwila w któréj pocieszyć może obecność przyjaciela, chociażby położenie jego było równie rozpaczliwém jak nasze.
Wzniesiono latarnię, i po niejakim czasie ujrzano w oddaleniu migające światełko. Powtórzono kilkakrotnie sygnał, i światło odpowiadało, ale z coraz większéj odległości, aż wreszcie zupełnie zagasło.
— La Pinta zbyt słabą jest w masztach, rzekł Wincenty Yanez; brat mój nie może uchwycić wiatru.
— Każ zwinąć przedni żagiel! zawołał Kolumb.
Wincenty Yanez przyzwał kilku majtków, którzy pod jego kierunkiem wykonali rozkaz admirała. Maszt przedni niebardzo wzniesiony był nad pokład; zwinięcie przeto żagla nie przedstawiało wielkich trudności, lecz wymagało rąk silnych i wprawnych. Sancho i Pepe wspięli się na reję, i przy pomocy dwóch towarzyszów zręcznie się wywiązali z otrzymanego polecenia.
Byłato chwila najgroźniejszego niebezpieczeństwa, w któréj umiejętny tylko kierunek okrętu ocalić mógł podróżników. Sancho, stanąwszy u steru, okazał wtedy biegłość i siłę niesłychaną; pot spływał z jego czoła wielkiemi kroplami, lecz dłoń żelazna starego marynarza skutecznie opiérała się burzy. Wszelako trwoga ogólna do tego doszła stopnia, że osada pragnęła uczynić jaki ślub religijny. W tym celu wszyscy ciągnąć mieli losy na kogo wypadnie pokuta.
— Jesteśmy w ręku Boga, przyjaciele moi, rzekł Kolumb, poddajmy się więc z pokorą Jego woli. Jedna z kartek zawartych w tym kapeluszu oznaczona jest krzyżem; kto ją wyciągnie, przyjmuje obowiązek odbycia pielgrzymki do Najświętszéj Panny w Gwadalupie. Jako admirał wasz i grzésznik żałujący, przystępuję piérwszy do losowania.
Kolumb sięgnął ręką do kapelusza, i zbliżywszy wydobytą karteczkę do latarni, ujrzał na niéj znak krzyża.
— To dla waszéj excellencyi, sennorze admirale, zawołał jeden z sterników. Teraz pozwól abyśmy powtórnie ciągnęli, naznaczając pielgrzymkę do Najświętszéj Panny loretańskiéj.
W chwilach niebezpieczeństwa człowiek skłonnym jest zawsze do uczuć pobożnych; to téż z zapałem wzięto się do nowego losowania, i krzyż tym razem przypadł majtkowi imieniem Pedro de Villa, znanemu z życia niekoniecznie przykładnego.
— Oj, ciężkato i kosztowna podróż, pomruknął majtek; trzeba nato niemałego funduszu.
— Nie kłopocz się, przyjacielu Pedro, odpowiedział Kolumb: trudy cielesne w przyszłém życiu przyczynią ci łaski; koszta zaś