Przejdź do zawartości

Strona:PL Karel Čapek-Boża męka.pdf/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz rozpostarł się wrogo — przepastny, beznadziejny czas. Czekanie stało się bólem, który nie przemija, ale stoi i co gorsze wrasta równocześnie we wszystkich kierunkach.
Tylko uderzenia godzin były jakby rozdrapywaniem jątrzącej się rany.
Niepokój zbliżył ich do okna.
Kilku przechodniów rusza się ustawicznie w dole, na dnie wielkiej ulicy.
Każda kobieta podobna jest trochę do Lidy.
Każdy idący śpieszy się, albo się ociąga, jakby niósł jakąś wiadomość.
Ktoś się na dole zatrzyma, a wtedy na nim zawiśnie bezgraniczne oczekiwanie, oczekiwanie z zapartym oddechem — tych z góry. Ale odchodzi już i czekanie znów spada im na piersi jak olbrzymie brzemię.
Nagle nadjeżdża dorożka. Jej ostry turkot brzmi jak gorąca, chyża zapowiedź. Już chcą biec po schodach w dół, ale dorożka nie zatrzymała się, turkocze już dalej, turkocze tak długo, jakby ulica nie miała końca.
Ilość przechodniów zmniejsza się powoli. Za każdym oddalającym się krokiem wlecze się ich żal. Już tylko gdzieś w oddali dudnią kroki jak ciche, beznadziejne tykoty.
Ulica jest pusta. Na prawo i na lewo otwiera się nieskończenie długa droga opuszczenia.