Strona:PL Le Rouge - Więzień na Marsie.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Głód mu dokuczał, lecz szczęśliwym trafem znalazł wreszcie nieco grzybów, a później bukwy, pod wielkiemi, czerwonemi bukami — i zaspokoił nieco swój głód.
O wschodzie zorzy, zimnej i drżącej, gdzie wschodzące słońce przeświecało jakby przez dymy kończącego się pożaru, Robert dosięgnął szczytów łańcucha pagórków po drugiej stronie jeziora.
Widok stamtąd był niezmiernie rozległy: bagniska niezmierne, jak morze, rozpaczliwie jednostajne... wszędzie małe jeziorka i kępki krzaków naprzemian, powtarzające się do nieskończoności. W powietrzu krążyły ptaki, lecz w całym tym krajobrazie przesłonionym drobnym deszczykiem i oświetlonym niepewnem światłem, nie dojrzał żadnego śladu mieszkań ludzkich.
— Co za tragedja! — wykrzyknął z rozpaczą — jestem sam jeden w świecie niezamieszkanym, gdzie nawet na nic się nie przyda unikać zguby i gdzie mię w przyszłości oczekuje tylko zdziczenie w samotności!
Miał ochotę wołać głośno, krzyczeć i mówił do siebie:
— Przeklęci niech będą marzyciele i szaleńcy, którzy przypuszczają, iż planety niebieskie zawierają istoty i rzeczy prawdziwie nowe i nieznane! Rozumiem teraz: Wszechświat jest wszędzie prawie jednakowy! Nic nowego pod słońcem i, niestety, nawet po za słońcem... Jestem ukarany za moją głupią dumę — umrę tu jak zapowietrzony — bez przyjaciół i pociechy, w samotności i rozpaczy...

I radość zabija...

Trzeba nam teraz powrócić na Ziemię, choć nie z tą szybkością, z którą Robert dosięgnął Marsa, po-