Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się ryba, błyśnie łuską i pluska w wodę. W świetlanej smudze migocą drobne fale... rosną, rosną... pędzą do szluzy i obalają wielkie, omszałe kolisko. Dźwiga się powoli ciężka machina, parska i otrząsa z siebie strugi perliste. Lecz oto znów szoruje zziajana woda, kładnie grzbiet spieniony pod skrzydła koliska, a szumem opowiada coś!... Może opowiada o rybaku, zapuszczającym na noc saki, gdy łuna wieczorna zarzewiem obrzuca mu głowę, może o łozinie nadbrzeżnej, co rankiem zalotnie przegląda się w toni; może o wilku rzecznym, co, ugodzony ością, dogorywa w kępie sitowia; może o topielcu, jak chyboce się w szuwarach, gdy raki szarpią jego zwłoki przegniłe... Słucha młyn — staruszek, aż wzdrygnie się, zadygoce zgrzyt i kołat wyda z wnętrza, zrywa się, by ujrzeć te dziwy i płynie pod wodę i z Andrzejem w długiej sukmanie, i z Wickiem smętnym, i z Grzelą młynarczykiem. Płyniemy tak, hen, ku tym cieniom posępnym, gdzie tajemniczo drzemie Czarna Topiel. Czy, że olchy wysokie cieniem długim ją mroczą, czy, że światła boi się to miejsce, dość, że ciemne ono i ponure, jakby wiedziało, że jest śmierci tajnikiem. Głębia tam ma być niezmierzona. Rybacy uważają ten odmęt za nader niebezpieczny. W Czarnej Topieli — powiadają — wir jakiś nurtuje. Widziano, jak drzewa kloce zakręcały się tam, niby wiórki, i, targnięte niewi-