Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Niedziela.

Całe popołudnie błądziłam po polach i Powązkach. Byłam, jak w lunatyzmie, nie wiedziałam, co się dzieje naokół, czułam tylko coś okropnego, co przytłaczało mi duszę.
Głowę wystawiałam na palące promienie słońca, aby się odurzyć; próbowałam się modlić, ale po paru słowach wybuchnęłam śmiechem, aż strach mnie ogarnął przed samą sobą.
Potem — co ja robiłam? ah, tak — pisałam coś w notesie... Ledwom odczytała te smutne, dziwaczne, poplątane słowa. Jeden urywek przepisuję:

Idę na cmentarz, gdzie krzyże czernieją,
Tam wśród grobowców i umarłych grona
Może się moja dusza załzawiona
Przejmie niebytu i ciszy nadzieją,
Może zmęczoną wśród życia zmienności
Uśpi tam powiew ją — nieskończoności.
Napróżno — jakiś niepokój mną targa —
Jakgdybym czuła Samumu zbliżenie,
Gdy śmierć wygląda słodko, jak zbawienie;
Niepokój gorszy, niż bolesna skarga!
W bólu jest życie — cierpieniem się zdwaja —
Bolące serce ma — jak harfa — struny,
Na których wichry grają i pioruny,
Tworząc pieśń ducha, co silnych upaja.
Lecz serce moje — to już cicha urna,
W której jedynie popioły szeleszczą,
Ale nie zagra w niem melodja górna,