Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wypełnień, w tej otchłani, której nie zdołają przemierzyć potworne skrzydła znikomości!

B. NIKEFOR: W nieszczęściu bezgranicznem pójdę wielkiego wyrzeczenia się, czując iż na wieki Jestem.
B. TEOFANU: Zaiste, nigdy większej miłości nie mógłbyś osiągnąć — nigdy z czystszym ogniem Prometeusza nie spotkasz się, Nikeforze!
Mówię to spokojnie, patrząc na to morze z góry, gdzie błysnął księżyc — i ukazał taflę macierzystego życia przerytą dziwnemi rzekami, które się zdają poematem kabalistycznym, a są siecią nurtów.
Tak, morze i dusza mają swe nurty.
Musimy przyznać jeden przywilej duszy — bez względu czy jest nieśmiertelna, czy zgaśnie jak iskra; przyznajmy duszy to, iż jej inna zrozumieć nie może!
Żegnam Cię, doprawdy.
R. MELODOS: Nie pójdziesz stąd z tym obłędem w oczach. Mów, czemu Go opuszczasz?
Dziecię Twe nie powinno Was grodzić! niewinne, cudowne dzieciątko, co ma całą twarz z oczu — z tych ogromnych dwojga kraterów, które widzą naraz wszystkie dziwa w ametystowej grocie świata!
B. NIKEFOR: Wzruszam się — nie jestem potworem. Kochaj je — i kochaj Djonizosa. Tego co jest nadczłowiekiem.
Tylko nie unoś ku swej wyżynie komedjanta — który nie jest wart być wężem pod Twoją stopą — małego człowieka — —
Muszę wieść flotę przeciwko Rossom. Jeśli zwyciężę, przeżyję, tu wrócę —
Kto wie?