Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
jakże teraz iść będę? najpierwej wrzucę do morza ten ciężar — — tak — a teraz lampy na wzgórzach zapalić muszę — lampy! bo jeszcze które z nich omglone żądzą, mogłoby upaść do morza — — Ludzie są obrzydliwie biedni — moje lampy oświetlą i udowodnią jawnie, że to co jest — jest. Teraz wrzucam ten ciężar —
(Wrzuca trumienkę do morza. Dżuma bierze go pod rękę, dodaje mu lekkości. Razem kagankiem zapalają lampy na wzgórzach i drzewach. Wbiegają z lasu dziwne półźwierzęce postacie i tańczą).
B. TEOFANU: (z groty) Jezusie, jeżeli jesteś — ratuj!
WELIA: Zamiast Jezosa, widzisz okręt Djonizosa!
(Okręt z wojownikami fantastycznymi wysuwa swą czerwoną rufę)
(Wbiega Bazilissa z rozwianym włosem).
B. TEOFANU: Kto widział dziecko me?! zastałam w grocie tylko garść kostek i krwi — — Kto je zabił? Któż inny miał prawo uczynić to niżli ja?
KRATEROS: Więc to był mój wnuczek?...
ja — zapalić muszę lampy — lampy!... choć tem okupię mą najtragiczniejszą omyłkę, jakiej nie znał Edyp!
(Wali się w morze. Nastaje mrok — z szczeliny bucha ogień i otacza Teofanu).
B. TEOFANU: Rozwarła się czeluść ziemna — i widzę w niej między gadzinami mą głowę... w ogniowym źwierciadle law.
Ciało odchodzi z mej piersi obnażonej, nogi są tylko dwojgiem chorych piszczeli.
Na głowie harfa promienistych włosów zmieniła się w wężar Meduzy.
Moje łzy, skamieniając się, wszystkie już światy druzgocą.