Przejdź do zawartości

Strona:PL Miriam - U poetów.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jadis, aux jours du Feu, quand la Terre, en hurlant...



Światło księżyca.

Niegdjś, w epoce ognia, gdy ziemia swój glob,
Płynny jeszcze, toczyła przez niebieski strop,
Wzdymało się stopniowo kuliste jej łono,
Aż, w straszliwym wysiłku, pękł ognisty bok
I wyrzucił w pełny już światów innych mrok
Księżyc, jej córę rodzoną.

Wówczas to, w świetnych czasach płomienistych brył,
Matka, pjana miłością, ile miała sił,
Słała wzrok utęskniony w bezbrzeżne przestworze
Za lśniącem, jako słońce, gwiazdą-dzieckiem swem.
To płonęło. Wtem chłód je nagłym strętwił snem
I w skalnej zamknął je korze.

Nastąpił wiek stygnięcia, wiatrów, ciepłych tchnień,
I księżyc zawrzał pełnią żywych szmerów, brzmień;
Miał niezliczone rzeki, srebrne mórz bezdenie.
Stada, miasta i wioski, radości i łzy;
Miał miłość, bogów, prawa, sztuki, natchnień skry —
I zaszedł powoli w cienie.

Odtąd już pocałunków jego nie zna nic;
Stara ziemia w przestrzeni szuka jego lic,