Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiennie obieg mojej krwi, myślałem nieraz z przyjemnością, że moja czarodziejka leżała spokojnie w grobie, że różdżka jej piękności strzaskana, usta zawarte w wiecznem milczeniu, miłosny napój wyschnięty. A jednak ogarniał mnie czasem wpół przesądny strach, że może nie umarła całkowicie, ale zmartwychwstała w ciele, którego ze swych potomków.
Felipe podawał mi posiłki w moim własnym pokoju i podobieństwo jego z portretem prześladowało mnie, jak zmora. Czasami znikało; czasami z jakimś odmiennym ruchem postawy, albo nagłym błyskiem w wyrazie oczu lub twarzy, wyskakiwało ku mnie znienacka, jak widmo. Ale przedewszystkiem tryumfowało ono w chwilach jego złego humoru. Z pewnością lubił mnie. Dumnym był z uwagi, jaką mu okazywałem, i starał się ją ściągnąć z pomocą różnych prostych i dziecinnych środków. Lubił siadywać tuż przed ogniem mojego kominka i gawędzić, po swojemu, urywkami, albo śpiewać swoją dziwną, nieskończoną piosnkę bez słów, a czasami wodził ręką po moich sukniach z pewnym rodzajem tkliwej pieszczoty, co mnie zawsze wprawiało w zamieszanie, którego się potem wstydziłem. Ale z tem wszystkiem zdolnym był do nagłych wybuchów bezprzyczynowego, porywczego gniewu i napadów tępego, ponurego smutku. Widziałem raz, jak na jedno słowo nagany wywrócił półmisek, z którego jeszcze jadłem, i to nie przypadkiem, ale urągliwie i wyzywająco. Podobnież przy najlżejszej chęci wybadania go. Ciekawość moja była całkowicie naturalną w tem obcem miejscu i wśród najzupełniej obcych mi ludzi, ale sam cień zapytania płoszył go, cofał się gwałtownie, nieufny i groźny. Wtedy to, na jedno mgnienie sekundy, chłopak ten mógłby uchodzić za brata pani z obrazu. Ale gniewy te mijały bardzo szybko, a wraz z nimi umierało nagle i podobieństwo.