Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

określić wartość tych rupieci. Mogły one być nic warte, albo mało co więcej.
— Przepraszam cię — rzekł doktor — jesteś równie wymownym, widzę to, ale trochę mniej przenikliwym niż zwykle. Znam się nieco na tych rzeczach.
— Znasz się nieco na wszystkiem, o czem tylko zdarzyło mi się słyszeć — przerwał Kazimierz, kłaniając się i podnosząc swą szklankę z pewną impertynencką uprzejmością.
— Zresztą — rzekł doktor — zwróciłem na to pilną uwagę, chciej mi wierzyć i wyrachowałem, że kapitał nasz zostałby zdwojonym.
I opisał rodzaj i właściwości znalezionych rzeczy.
— Słowo honoru — powiedział Kazimierz. — Prawie, że ci wierzę. Ale wiele zależało także od gatunku złota.
— Gatunek, mój drogi Kazimierzu, był...
I doktor w braku słów, ucałował końce swych palców.
— Nie brałbym cię za słowo w tym względzie, mój kochany przyjacielu — odrzucił człowiek od interesów. — Posiadasz wogóle bardzo różowe zapatrywania. Ale ta kradzież — ciągnął dalej — ta kradzież, to doprawdy dziwna rzecz, ma się rozumieć, pomijam twe brednie o szajkach i malarzach krajobrazów. Dla mnie jest to mrzonka. Kto był w domu ostatniej nocy?
— Tylko my sami — odpowiedział doktor.
— A ten młodzieniec? — zapytał Kazimierz, kiwnąwszy w stronę Jana-Maryi.
— On także — skłonił się doktor.
— Dobrze, a jeżeli wolno się zapytać, kto zacz on jest? — badał szwagier.
— Jan-Marya — odpowiedział doktor — łączy funkcye syna i chłopca stajennego. Zaczął, jako ten ostatni, ale zajął szybko bardziej zaszczytne miejsce w naszych