Przejdź do zawartości

Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Że też wszyscy mężczyźni muszą być tchórzami! To niesłychane!
W tej chwili wszedł Florimond i posłyszał komplement. Zaraz przybrał minę obrażonego. Mówię mu:
— To się odnosi do mnie. Nie gniewaj się, chłopcze!
— Do obu... do obu! — Odrzuciła Martynka — Niech no ojciec nie będzie taki zachłanny.
Ale mąż nie rozpogodził oblicza. Uważa się za mieszczanina i nie dopuszcza, by się zeń naśmiewano. To też, ile razy widzi nas, to jest mnie i Martynkę razem, nie dowierza, podejrzywa, śledzi nas niepewnem spojrzeniem, czatuje na słowa wychodzące z naszych ust roześmianych. Biedne niewiniątko! Musi być celem docinków.
Powiadam tedy zgodliwie:
— Żartujesz, Martynko. Wiem, że Florimond jest panem w swoim domu i nie pozwoliłby się wygryźć, jak ja. Ale też jego Florimonda jest słodka, posłuszna, dyskretna, podległa i rozumie każde skinienie. Zacna kobiecina odziedziczyła zresztą owe zalety po mnie, który, jak wiadomo, jestem i byłem zawsze cichym, skromnym, trwożliwym i uległym człowieczyną.