Przejdź do zawartości

Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyciągając sztywnie szyje by dziobać okruszyny, a czasem łapy starego psa odprawiającego drzemkę. Słychać było powrzask kłócących się w ulicy kobiet, wołanie szklarza, przygadywanie czyjeś, oraz ryk osła, podobny do ryku lwa. Na zakurzonym placu dwa białe woły zaprzężone do pługa leżały bez ruchu z nogami podwiniętemi pod piękne, połyskliwe boki, ślina toczyła się z pysków, a szczęki przeżuwały paszę z błogą rozkoszą. Gołębie gruchały na dachu, pławiąc się w słońcu. Radbym był uczynić to samo, a sądzę że chętkę tę mieli wszyscy, gdyż było nam tak dobrze, że gdyby ktoś przeciągnął nam rękę po grzbiecie, zaczęlibyśmy mruczyć jak koty.
Rozmowa stała się ogólną, mówiono od stolika do stolika. Nastrój braterstwa, przyjaźni i jedności zapanował niepodzielnie, łącząc wszystkich, a więc: proboszcza, ogoniastego, notarjusza, jego kolegę i właścicielkę hotelu, posiadającą ogromnie słodkie nazwisko, Całusek (wiele obiecywało to nazwisko, ale właścicielka jego gotowa była do ofiar znaczniejszych jeszcze).
By wygodniej rozmawiać, chodziłem od stolika do stolika, przysiadając wszędzie na chwilę. Rozprawiano o polityce. Wszyscy wyrzekali na straszne czasy, drożyznę, zastój w interesach, ruinę Francji, rasy całej, na upadek ogólny, na