Przejdź do zawartości

Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wijąc się po sienniku, usiłowałem czytać. Sentencje bohaterów rzymskich nie wywarły na mnie żadnego wrażenia. Pal djabli tych trutniów! — zawołałem — Wszakże wszystkie drogi prowadzą do rzeźni... powiedział pewien sędziwy wół. Wolę własnemi słowami pocieszać się, albo użalać, gdy mnie trapi kolka! Tak, ale w chwilach przerwy chcę się pośmiać!
I zacząłem się śmiać! Nie uwierzycie, jednak to prawda. Otwarłem facecje naszego kochanego Boucheta i oczy moje padły na historyjkę tak niesłychaną, tak pulchną, tłustą, pieprzną, szelmowską, że ryknąłem szczerym śmiechem.
— Nie śmiejże się, bałwanie! — mówiłem do siebie — Zaszkodzisz sobie jeszcze!
Ale nie mogłem przestać. Śmiałem się i śmiałem, porykując tylko od czasu do czasu. Potem śmiałem się znowu... Ach, ileż się naśmiałem, ile naryczałem w ciągu tej nocy?
Gdy nastał świt, znajdowałem się w takim stanie, że tylko kłaść do grobu. Nie mogłem się utrzymać na nogach. Zawlokłem się na kolanach do jednego okienka, wychodzącego na gościniec. Zawołałem pierwszego przechodnia głosem wprost zaziemskim. Nie potrzebował słuchać mych słów, spojrzał na mnie, skoczył wstecz, przeżegnał się i uciekł jak szalony.