Przejdź do zawartości

Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie nie kochasz, a ty niceś sobie z tego nie robił. Śmiałeś się... śmiejesz się dzisiaj jeszcze... Boże, ileż wycierpiałam przez ten twój śmiech! Ukrywałeś się w tym śmiechu, niby w płaszczu nieprzemakalnym, a mój deszcz i burza nie mogły cię nigdy dosięgnąć... Jakże cierpiałam, Colasie... Kilka razy byłam bliska śmierci...
— Droga moja — odparłem — kryłem się przed burzą, gdyż, jak ci wiadomo, nie lubię wody!
— I teraz — jeszcze śmiejesz się, niepoprawny człecze. Ano śmiejże się. Widać cię grzeje ten śmiech. W tej chwili, kiedy mi nogi ogarnia chłód ziemi, czuję ile wart ten twój śmiech. Pożycz mi tego płaszcza! Albo nie... śmiej się sam, nie mam ci już tego za złe... Przebacz mi wszystko, Colasie.
— Byłaś kobietą uczciwą, dzielną i wierną. Czyż to nie dosyć? Być może, nie byłaś uprzejma codziennie. Ale przecież nikt nie jest bez wady. Sam jeno Pan Bóg jest doskonałością, tak przynajmniej mówią księża. Walczyłaś mężnie z przeciwnościami losu, nie uskarżałaś się nigdy na życie, a w chwilach naprawdę ciężkich stałaś zawsze przy mym boku nie ustępując ni kroku. To było wprost piękne, bohaterskie! Nie troszczmy się zresztą przeszłością! Wspomnienia nasze są czyste,