Przejdź do zawartości

Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bym nie pragnął zasiąść do stołu zastawionego darami ziemi i słońca...


∗             ∗

Ale, zdaje mi się, sąsiedzie, żem przeholował trochę z tem słońcem, niebardzo grzeje, a w wszechświecie moim panuje mróz. Ta szelma zima wcisnęła się do mego pokoju. Chwieje się pióro w skostniałych palcach.
Na miłość Boga — kryształ} — lodu w szklance z winem! I nos mi pobladł... Ohydna ta barwa, przypomina liberję cmentarza. Nienawidzę bladości.
Hej... trzeba przyjść do siebie! Dzwony św. Marcina biją i śpiewają. To dziś akuratnie M. Boskiej Gromnicznej. Dziś się zima traci, albo się bogaci...
Niechże djabli wezmą ten mróz, ściska coraz lepiej! Trudno, trzeba wyjść i stanąć z wrogiem twarzą w twarz. Może mu dam rady!
Siarczysty mrozik. Tysiące szpilek kłuje mnie po policzkach. Z za rogu ulicy wypada wiatr i porywa mnie za brodę. Uuu! Ale Bogu dzięki, wracają mi rumieńce na twarz. Lubię bardzo chrzęst śniegu pod nogami i tętnienie zmarzłej ziemi. Czuję się młodym... Ha... cóż za miny kwaśne i wstrętne mają ci wszyscy ludzie?