Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mamce, nie znał innej rodziny nad Michelin’ów, innego kraju nad skaliste Flamarande, a okoliczni mieszkańcy uważali go jak małego niedźwiedzia znalezionego w żłobie a przyswojonego jak jagnię. Było więc zagrzebanem na wieki to dziecię nieufności i gniewu! Nigdy już ten, którego prawo uznawało jako ojca, nie zechce spojrzeć na swoje dziecię i przyjąć je w dom rodzicielski. Matka, nie pocałuje nigdy tych pięknych czarnych oczu, a brat jego nigdy się bawić z nim nie będzie. A to wszystko mnie oni mają zawdzięczyć, oto dowód mojego dla nich przywiązania i mojej zręczności. Gdyby ci, na których zaufanie nie zasłużyłem i którzy powinni mi byli złorzeczyć, mogli zajrzeć w głąb mojej duszy i zobaczyć co się w niej dzieje, nie odmówiliby mi pewnie jeszcze i teraz swojego zaufania i przyjaźni. Ale złe uczynki karzą się same w sobie; nie byłoby dostatecznej kary, gdyby można naprawić złe wyrządzone.
Byłem w Flamarande już od dwóch tygodni, kiedy pewnego dnia zbudził mnie Michelin z uwiadomieniem, że nadjechała furmanka z jakiemiś skrzyniami pod moim adresem. Były to trumny kruszcowe zawierające szczątki starego hrabiego Flamarande i jego godnej małżonki. Na tym samym wozie złożone były kamienie pod nagrobki z czarnego i białego marmuru, które miałem umieścić w odnowionej już kaplicy.
Wstałem spiesznie. Wnoszono już trumny, kiedy przybyłem do samej kaplicy. Mnóstwo ludzi z wioski chcąc okazać usłużność Michelin’owi, pomagało w wypakowywaniu tych czcigodnych resztek. Mocny, kuty wóz tamował wejście do kaplicy, a cztery wielkie konie rżały potrząsając chomontami przesiąknietemi potem. Domowe dzieci, ciekawe wszelkiej nowości, przeszkadzały swojem krzątaniem się robotnikom, a cią-