Przejdź do zawartości

Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A wy go znacie? spytałem go, napełniając mu winem szklankę.
Wychylił ją duszkiem, jakby był pewnym siebie, że nie powie więcej jak chce, i nie odpowiedziawszy na moje pytanie, podniósł głowę Gastona do góry i przypatrywał mu się uważnie: potem uściskał go i ucałował, a mała twarzyczka chłopaka zniknęła prawie w gęstej i białej brodzie Ambrożego zjeżonej jak kudły na grzbiecie rozsrożonego dzika. — Grzeczny jest, nieprawdaż! rzekł obracając się do mnie, znowu z tym samym wyrazem złośliwej dobroduszności.
— Bardzo grzeczny, odpowiedziałem, i znacie go?
— Znam go tyle co pan.
— Ja? ależ ja go wcale nie znam.
— Więc spojrzyj pan na niego, a poznasz go. Zresztą te małe rączki i nóżki, to nie nasza rasa, to rasa południowa, południowe to słońce zróżowiło mu twarz i szyje. Nasze słońce pali nas wprawdzie, ale nie złoci skóry, tylko ją smali. Potem patrz pan na oczy tego malca! To nie chłopskie oczy, nic ich nie zadziwia, mają wyraz nad wiek myślące. To dziecię jakiegoś zamożnego pana, któregom w pierwszej chwili wziął za pana, panie Karolu.
— Za mnie, Ambroży?
— Tak, za pana. A pytaj mnie pan dla czego, nie umiałbym odpowiedzieć. Nie był podobniejszy do pana ode mnie, ale koniec końców zobaczywszy go przyszedłeś mi pan na myśl, pomimo że ani wiekiem ani powierzchownością nie przypominał pana.
— Jakże wyglądał ten zamożny jegomość?
— Ej, nie powiedziałbym panu tego. Jestem przyjacielem Michelin’ów, ich więc tajemnica jest moją.
— Wiecie może także zkąd przyjechał?