Przejdź do zawartości

Strona:PL Sewer - Bajecznie kolorowa.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby jaką świętość, zeszła za stopnia i stanęła, patrząc, dopóki jednokonka nie zniknęła.
Wracała wolno, w głowie jej huczało, dreszcze nią wstrząsały, żal cisnął łzy do oczu...
— I może go już nigdy nie ujrzę? A tak mi się wpił w serce, że już bez niego i słonko mi nie świeci, i ludzie nie gwarzą, i uciecha we mnie zamarła, i smutek mnie żre, że se rady dać nie mogę.
Zaszeptała:

„Puchu wezmę troszeczkę,
Uszyję poduszeczkę
I z nią do niego polecę...“

— Ale ci mnie od niego odegnają, jak psa!...
Rozpłakała się serdecznie.
— Odegnają, jak psa — powtarzała, płacząc żałośnie. — Przyszedł... jak wietrzyk z południa przemknął... i już go moje oczy nie zobaczą...
Od rogatek skręciła w pole, nie chciała wracać obok karczmy, muzyka drażniła jej nerwy, nie mogła jej słuchać i nie mogła patrzeć na uciechę ludzką, kiedy jej się serce krwawiło.
Ścieżkami dotarła do chaty, zamknęła się w niej, usiadła za stołem, oparła głowę na rękach i patrzyła na świat, na niebo jasne i przelatujące po niem białe chmurki. Niebo było dla niej smutne i smutna była lipa, jeszcze nie okryta liściem, a najsmutniejsza ona... I nic już jej nigdy nie rozweseli...
— Kiej nic — szeptała — kiej go oczy moje już nigdy nie ujrzą, polecę do Wisły i rzucę się w nią!... Jak się dowie o tem, może zapłacze i przekona się, żem się tak w niego wlubiła, że nie było dla mnie zmiłowania i miejsca nijakiego na świecie. I pocóż mnie w „szkole“ zdybał na schodach... i jakie mnie tam nieszczęście zagnało i trzymało, póki nie przyszedł i nie wraził się w duszę moją, że go wydrzeć